Long Museum, autorem zdjęcia jest Su Shengliang (via ArchDaily)
Kwiecień został miesiącem ostatecznych decyzji. Za niecałe cztery tygodnie wsiadam do samolotu z biletem w jedną stronę, co gorsza, bez ostatecznego celu. Ten etap mojej chińskiej przygody dobiega końca.
W związku z tym, nie mam na nic czasu. Ciągle jeszcze chodzę do pracy i na chiński, poprawiam portfolio w nieskończoność oraz próbuję znaleźć kogoś, kto wynajmie nasze mieszkanie.
Przez cały kwiecień nie znalazłam czasu na blogaska. Co wobec tego zdołałam upchnąć w moim grafiku?
1. Wystawa Renzo Piano Building Workshop w Power Station of Art.
Renzo Piano jest chyba najbardziej znany z projektu Centrum Pompidou w Paryżu oraz londyńskiej wieży Shard. W szanghajskiej galerii biuro włoskiego architekta zaprezentowało makiety, dokumentacje, zdjęcia oraz detale konstrukcyjne wybranych projektów. Wystawa zmieściła się w jednym pomieszczeniu, ale obejrzenie wszystkiego, co mnie interesowało i tak zajęło ponad dwie godziny. Czyli prawie tyle samo, co siedzenie w kolejce, żeby na wystawę się w ogóle dostać.
Z zamiarem obejrzenia wystawy Rembrandta, jednak coś poszło nie po mojej myśli i pomyliłam daty. Od tego czasu zapisuje wszystko w kalendarzu. Zaraz stuknie mi 27 lat, mój mózg już próchnieje.
3. Pół czwartego sezonu Stargate Atlantis
Moje guilty pleasure. Obejrzyjcie najpierw Stargate SG-1, potem weźcie się za Atlantis. Niemiłosiernie mnie ten serial bawi. No i to właśnie w Stargate Atlantis odkryłam Jasona Momoa sprzed Conana.
4. Japońską książkę o sprzątaniu
(Marie Kondo, z mojej perspektywy przedziwne podejście do porządkowania przestrzeni, ale czytał o się to całkiem przyjemnie) , oraz drugą o geometrycznym ujęciu islamskich ornamentów.
5. Milion imprez pożegnalnych.
Trochę przesadziłam, ale co najmniej trzy! Ludzie w Szanghaju przychodzą i odchodzą nieco jak oceaniczne przypływy i odpływy - z mojej pierwszej grupy znajomych nie został nikt, poza moją połówką.
6. Świętowanie ANZAC Day.
Mam tutaj sporą grupę australijskich znajomych, którzy zaprosili mnie na morning service w domu ambasadora oraz dużą imprezę na świeżym powietrzu z okazji setnej rocznicy wysłania australijskich i nowozelandzkich wojsk do Turcji na pierwszą wojnę światową. Zdziwiło mnie, jak obywatele państwa koali i dziobaka świętują smutną przecież okazję (duża część wojsk Australii i Nowej Zelandii została wyrżnięta w pień, nie doczekawszy się pomocy Anglików - tak sprawę przedstawiają moi znajomi, sama doczytałam, ze to nie do końca to Anglicy zawinili - tak czy inaczej, smutna rocznica, 10,000 zabitych, koniec dygresji). Grill, mecz krykieta, jedzenie Anzac cookies, spotkanie się z bliższymi i dalszymi osobami. W Polsce (i chyba Europie w ogóle), mamy zupełnie inny sposób celebrowania narodowych świąt, zwłaszcza tych bolesnych. Jakoś nie wyobrażam sobie dmuchanego zamku dla dzieci, burgerów i meczu w dniu niepodległości, a co dopiero w np. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego.
7. Joga
Nawet nie że względu na ćwiczenia, ale na odstresowanie. W kwietniu moja mata dostała solidny wycisk!
8. Beer club
Mały bar 10 minut od naszego mieszkania zorganizował serię degustacji piw z przeróżnych zakątków świata. Grzech nie pójść, chociaż oczywiście trafiały się trunki lepsze i gorsze. Plusy? Poznałam chyba większość importerów piwa w Szanghaju. Takie znajomości to podstawa!
Całkiem się zdziwiłam, że nazbierało się tego aż tyle - byłam pewna, że nie zrobiłam kompletnie nic poza pracą, planowaniem wyjazdu i chińskim.
Tymczasem dopijam kawę i wracam do rzeczywistości - mam mnóstwo rzeczy do zorganizowania w ciągu najbliższych trzech tygodni. Kciuki trzymane przyjmę.
No comments:
Post a Comment