Do Singapuru przyjechałam celem uczestnictwa w konferencji. Przed przyjazdem odbębniłam ekspresową pracę domową i dowiedziałam się najważniejszych rzeczy o tym państwie-mieście (nie wolno być gejem, nie wolno wwozić gumy do żucia, nie wolno uprawiać seksu oralnego jeśli nie następuje po nim pełny stosunek płciowy) i uzbrojona w wiedzę wsiadłam w samolot. Ze względu na to, ze bardzo chciałam uczestniczyć we wszystkich interesujących mnie wykładach, na zwiedzanie został mi dzień z kawałkiem. Okazało się, ze dzień z kawałkiem, to wystarczająco dużo czasu na zrobienie mnóstwa zdjęć.
Pomimo doborowego towarzystwa, poznawanie miasta szlo mi dosyć opornie, a to głównie ze względu na klimat - na pewno wspominałam już wcześniej, ze nie znoszę upałów. Moje strefa komfortu kończy się, kiedy słupek rtęci przekracza 27 stopni. Wyższe temperatury jestem w stanie wytrzymać tylko nad woda, na szczęście hotel spisał się pod tym względem fantastycznie.
Cały singapurski wyjazd to jedna z tych rzeczy, które pewnie nie przydarzyłyby mi się, gdybym nie pracowała w Chinach. Nie wiem, gdzie indziej po roku pracy w firmie zostałabym wysłana bez kierownictwa na imprezę takiego kalibru i zakwaterowana w pięciogwiazdkowym hotelu celem "zainspirowania się" (projektujemy głównie hotele). Paradoksalnie, to przypomina mi, że żyję w bańce, cały czas myślę, że prawdziwe życie tak nie wygląda.
Pierwszego dnia zadekowałam się w hotelu około 17 i na dobry początek postanowiłam obejść singapurskie Chinatown. Chinatown kompletnie nie wygląda jak Chiny. Singapur to chyba ostatnie miejsce w Azji, które mogłoby udawać Państwo Środka - ta czystość, ta organizacja, uprzejmość na ulicach, samochody, które nie trąbią na Ciebie, brak
śmierdzącego tofu - wszystko jest nie tak. Chinatown ma jedną ulice z bazarkiem, który nie dorasta temu w Yuyuan Garden do pięt, za to ma ładne, niskie budynki, przyjemnie wyglądające knajpki i pięknych ludzi spieszących się Bóg wie gdzie.
Jak powszechnie wiadomo, jestem gruba i brzydka, więc desperacko pragnąc podnieść swoja samoocenę próbowałam wmieszać się w tłum pięknych ludzi i być jedną z nich. Zamówiłam w tym celu drinka za 20 singapurskich dolarów i starałam się wyglądać pewnie, niczym lokalni ekspaci (Singapur to po Bali chyba największe skupisko Australijczyków poza Australią). Niestety, moja prawdziwa natura oraz zmęczenie podrożą wzięły górę, wiec poturlałam się do hotelu, zahaczając po drodze o Clarke Quay.
Marina Bay Sands skromnie za krzaczkiem.
Rano zrezygnowałam z hotelowego śniadania i ruszyłam w poszukiwaniu godnej miejscówki. Znalazłam miejsce z kaya tostami i przepadłam, przychodziłam tam co rano aż do końca pobytu. Tosty z dżemem kaya zasługują na osobny post. Nie wiem, czy są doprawiane kokainą, ale po pierwszym byłam uzależniona.
Spacer na Clarke Quay po raz kolejny - dostałam cynk, że w sklepie X będzie dostępny zegarek Moto 360. Nie był. Obrażona na cały swiat pojechałam nad zatokę. Nie wiedziałam, jak podejść do ogrodów Gardens by the Bay. Spodziewałam się , no, takiej większej oranżerii. Spodziewałam się duchoty, potu i łez. I faktycznie, na zewnątrz przy superdrzewach nie było zbyt przyjemnie. Dochodziło południe, słońce grzało bez litości, wilgotność była nie do zniesienia, a cień nie przynosił ulgi. Na myśl, ze zaraz mam wejsc do wielkiej szklarni robiło mi się jeszcze gorzej.
Wtem! Okazało się, ze w środku jest niezwykle przyjemnie. Zaczęłam zwiedzanie od pustynnej kopuły Flower Dome, ktora była chłodna, sucha i niespecjalnie zatłoczona. Zrobiłam mnóstwo zdjęć przedstawiających kwiatki, ale najbardziej urzekła mnie sama stalowo-szklana konstrukcja.
Flower Dome to dosyć myląca nazwa - co prawda nie policzyłam, ale wydawało mi się, że drzewa, krzewy i kaktusy przeważają nad kwiatami. Wybaczyłam jednak Singapurowi ten afront i po prostu cieszyłam się spacerem.
Druga szklarnia nazywa się Cloud Forest i ma imitować warunki lasu deszczowego. Pod kopułą Cloud Forest znajduje się też najwyższy sztuczny wodospad na świecie. Podejrzewam, że w tej klasyfikacji nie było zbyt wielkiej konkurencji.
Okna trzeba myć, ale kiedy cały budynek jest oknem, to zdecydowanie większe wyzwanie.
Początkowo jest zielono, ale bez przesady. Za to później można poczuć się jak w dżungli.
Hotel Marina Bay Sands, z najbardziej rozczarowującym barem na świecie
Cloud Forest ma bardziej uporządkowaną ścieżkę zwiedzania niż pustynny Flower Dome. Po zrobieniu kółeczka na parterze droga prowadzi nas do windy, którą wjeżdżamy na sztuczną górę ze sztucznym wodospadem. Następnie spokojnie jeden za drugim, zwiedzający schodzą wokół sztucznej góry do poziomu gruntu. Jest w tym coś jak z opowiesci o zombie, ale sama przechadzka jest bardzo przyjemna.
Tu też pan myje okno.
Wieczorem poszliśmy na drinka do baru KuDeTa na tarasie widokowym hotelu Marina Bay Sands. Doswiadczenie bylo...takie sobie. Po pierwsze - panorama Singapuru nie jest specjalnie ekscytująca - a Ty właśnie stoisz na szczycie jedynej jako tako rozpoznawalnej sylwetki w mieście. Poza tym, sam bar robi średnie wrażenie. Wcześniej miałam przyjemność byc w Ku De Ta (czy to się odmienia? "W KuDeCie" brzmi jak "w kuwecie") w Seminyak na Bali, i to bylo fantastyczne miejsce na spokojnego drinka i ogaladanie zachodu slonca z lezaka. W Singapurze KuDeTa to głośny bar, w ktorym nie usiądziesz, jeśli nie masz w planach zamówienia pełnej kolacji. Coz, wypiłam Singapore Sling stojąc w tłumie i patrząc na niezbyt ciekawą panoramę nocnego miasta, po czy poszłam spać z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.
Następnego dnia spotkałam się z koleżanką, która rok temu zamieniła Szanghaj na Singapur i razem pojechałyśmy obejrzeć Little India. Cel naszej (krótkiej) podróży mocno mnie zaskoczył. Little India znajduje się całkiem blisko biurowców Clarke Quay, ale nie ma w sobie nic wielkomiejskiego (no, może poza blokami mieszkalnymi tu i ówdzie). Tu królują niskie, kolorowe budynki, świątynie i małe sklepiki prowadzone przez Indusów. Są indyjskie knajpy, sklepy, salony piękności oraz targi z warzywami. W przeciwieństwie do eleganckiego Chinatown, Little India ma charakter.
Wieczorem w MBS zaczynała się rejestracja na moja konferencję, więc właśnie w Marina Bay spędziłyśmy resztę dnia. Była to świetna okazja do obejrzenia wystawy fotografii Annie Leibovitz w Muzeum Sztuki i Nauki.
W ten sposób zakończyłam zwiedzanie Singapuru - żałuję, ze nie miałam więcej czasu, żeby zrobić sobie zdjęcie obok rybo-lwa, pójść na zakupy na Orchard Road i powłóczyć się po sklepikach i knajpkach hipsterskiej Haji Lane. Następnym razem. Mam przeczucie, że jeszcze tam wrócę. Singapur jest poukładany, czysty, logiczny. Nie wiem, czy mogłabym tam zamieszkać na stale (po Szanghaju każde miasto wydaje się male i nudne), ale turystycznie na parę dni - dlaczego nie?
Tymczasem przygotowuję się do kolejnych chińskich Świąt...