Pages

Sunday, 5 July 2015


Inaczej mówiąc, ciągle w drodze. Sama wyprowadzka z Szanghaju poszła możliwie gładko, pomijając normalne chińskie dramaty jak np. właścicielkę mieszkania burzącą się, że nie zostawiliśmy jej naszych mebli, czy pasażerów z kurą w kartonie na moim miejscu w pociągu. 

Dziwny Pekin, piękna Moskwa, zawsze miły Budapeszt - kilka tygodni minęło w mgnieniu oka. Mur, jedna uroczystość, mnóstwo spotkań ze starymi i nowymi znajomymi, spritzer na Fröccsterasz i w końcu dotarłam do Polski, spałowana dzięcieliną i odurzona perspektywą spotkań z bliskimi. Ostatnim razem byłam w domu blisko dwa lata temu, teraz wszystko wydaje mi się takie nowe i ciekawe.Głównie dlatego, że pokazuję komuś wszystkie moje miejsca, przedstawiam znajomych z czasów LO i opowiadam o tym co było i co stało.

Mam 27 lat, nie mam pracy ani mieszkania i nie wiem do końca, gdzie będę za tydzień. Droga kupna nabyłam kolejny bilet lotniczy na środę, witaj (wkrótce) Szkocjo! W maju i czerwcu zdarzyło się tyle, ze mogłabym obdarować doświadczeniami kilka osób, lipiec natomiast będzie miesiącem próby nawiązania bliższego kontaktu z rzeczywistością. 

Tymczasem trzy dni w mirze domowym rodzicielskim. Nie wchodzę na wagę.


Tuesday, 12 May 2015


Long Museum, autorem zdjęcia jest Su Shengliang (via ArchDaily)

 Kwiecień został miesiącem ostatecznych decyzji. Za niecałe cztery tygodnie wsiadam do samolotu z biletem w jedną stronę, co gorsza, bez ostatecznego celu. Ten etap mojej chińskiej przygody dobiega końca.

W związku z tym, nie mam na nic czasu. Ciągle jeszcze chodzę do pracy i na chiński, poprawiam portfolio w nieskończoność oraz próbuję znaleźć kogoś, kto wynajmie nasze mieszkanie.

Przez cały kwiecień nie znalazłam czasu na blogaska. Co wobec tego zdołałam upchnąć w moim grafiku?

1. Wystawa Renzo Piano Building Workshop w Power Station of Art.


Renzo Piano jest chyba najbardziej znany z projektu Centrum Pompidou w Paryżu oraz londyńskiej wieży Shard. W szanghajskiej galerii biuro włoskiego architekta zaprezentowało makiety, dokumentacje, zdjęcia oraz detale konstrukcyjne wybranych projektów. Wystawa zmieściła się w jednym pomieszczeniu, ale obejrzenie wszystkiego, co mnie interesowało i tak zajęło ponad dwie godziny. Czyli prawie tyle samo, co siedzenie w kolejce, żeby na wystawę się w ogóle dostać.


2. Wizyta w Long Museum (ze zdjęcia głównego).

Z zamiarem obejrzenia wystawy Rembrandta, jednak coś poszło nie po mojej myśli i pomyliłam daty. Od tego czasu zapisuje wszystko w kalendarzu. Zaraz stuknie mi 27 lat, mój mózg już próchnieje.

3. Pół czwartego sezonu Stargate Atlantis

Moje guilty pleasure. Obejrzyjcie najpierw Stargate SG-1, potem weźcie się za Atlantis. Niemiłosiernie mnie ten serial bawi. No i to właśnie w Stargate Atlantis odkryłam Jasona Momoa sprzed Conana.

4. Japońską książkę o sprzątaniu

(Marie Kondo, z mojej perspektywy przedziwne podejście do porządkowania przestrzeni, ale czytał o się to całkiem przyjemnie) , oraz drugą o geometrycznym ujęciu islamskich ornamentów.

5. Milion imprez pożegnalnych.

Trochę przesadziłam, ale co najmniej trzy! Ludzie w Szanghaju przychodzą i odchodzą nieco jak oceaniczne przypływy i odpływy - z mojej pierwszej grupy znajomych nie został nikt, poza moją połówką.

6. Świętowanie ANZAC Day.

Mam tutaj sporą grupę australijskich znajomych, którzy zaprosili mnie na  morning service w domu ambasadora oraz dużą imprezę na świeżym powietrzu z okazji setnej rocznicy wysłania australijskich i nowozelandzkich wojsk do Turcji na pierwszą wojnę światową. Zdziwiło mnie, jak obywatele państwa koali i dziobaka świętują smutną przecież okazję (duża część wojsk Australii i Nowej Zelandii została wyrżnięta w pień, nie doczekawszy się pomocy Anglików - tak sprawę przedstawiają moi znajomi, sama doczytałam, ze to nie do końca to Anglicy zawinili - tak czy inaczej, smutna rocznica, 10,000 zabitych, koniec dygresji). Grill, mecz krykieta, jedzenie Anzac cookies, spotkanie się z bliższymi i dalszymi osobami. W Polsce (i chyba Europie w ogóle), mamy zupełnie inny sposób celebrowania narodowych świąt, zwłaszcza tych bolesnych. Jakoś nie wyobrażam sobie dmuchanego zamku dla dzieci, burgerów i meczu w dniu niepodległości, a co dopiero w np. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego.

7. Joga

Nawet nie że względu na ćwiczenia, ale na odstresowanie. W kwietniu moja mata dostała solidny wycisk!

8. Beer club

Mały bar 10 minut od naszego mieszkania zorganizował serię degustacji piw z przeróżnych zakątków świata. Grzech nie pójść, chociaż oczywiście trafiały się trunki lepsze i gorsze. Plusy? Poznałam chyba większość importerów piwa w Szanghaju. Takie znajomości to podstawa!


Całkiem się zdziwiłam, że nazbierało się tego aż tyle - byłam pewna, że nie zrobiłam kompletnie nic poza pracą, planowaniem wyjazdu i chińskim.

Tymczasem dopijam kawę i wracam do rzeczywistości - mam mnóstwo rzeczy do zorganizowania w ciągu najbliższych trzech tygodni. Kciuki trzymane przyjmę.



Monday, 16 March 2015


Generalnie, wszystko jest bez sensu, bo wszyscy kiedyś umrzemy a potem słońce wybuchnie i nie będzie niczego, jak swego czasu w Białymstoku. Marność, weltschmerz, a ostatniego Buendíę zjadły mrówki.

W liceum uczyłam się w klasie o profilu językowym, a maturę zdawałam z matematyki i fizyki. Dyrekcja bardzo nieelegancko próbowała przez cale miesiące wymusić na mnie zmianę przedmiotów, bo "to nie są moje przedmioty profilowe i jeśli nie zdam, to zepsuję szkole reputację". Raz zostałam wyrwana w czasie lekcji, tylko po to, żeby usłyszeć to wszystko jeszcze raz. Wyszłam z pokoju dyrektora i zwyczajnie się rozryczałam, a następnie taka rozryczana wpadłam na moja polonistkę. Starsza pani popatrzyła na mnie i rzekła z uśmiechem:

"Nie wiem co się wydarzyło, ale czym to jest wobec wieczności".

Miałam 18 lat i w głębokim poważaniu wieczność. Oraz dobre rady postrachu szkoły. Uspokoiłam się, poszłam do domu, a w maju zdałam wszystkie matury i dostałam się na upatrzony kierunek na wymarzonym brytyjskim uniwersytecie (studia ZAGRANICO w 2007 dodawały +20 do lansu) . O samym incydencie zapomniałam, właściwie aż do teraz. Polonistka miała racje, nie potrzeba było nawet wieczności, wystarczyło parę lat, żeby tamto wydarzenie nie miało znaczenia.

Bo nic nie ma znaczenia, jeśli mu na to nie pozwolisz. A nawet, jeśli pozwolisz, to po latach, wiekach czy tysiącleciach na tym znaczeniu straci.

Jedna z moich najbardziej przydatnych umiejętności jest uprzejma obojętność. Stosuje ja z powodzeniem w większości kontaktów międzyludzkich. Słucham, co ludzie maja mi do powiedzenia, czasem nawet coś z tego wyniosę, uśmiecham się i robię swoje. Większości ludzi nawet nie obchodzi, co robisz i jak wygląda Twoje życie, porzuć więc ten egocentryczny punkt widzenia, że otoczenie ciągnie Cię w dol. Na ogol otoczenie ma Cię gdzieś, a jakieśtam przytyki do drodze to powierzchowne zainteresowanie. Z dopingowaniem jest trochę lepiej, ale nawet najlepszy doping nie odwali za Ciebie czarnej roboty. Cokolwiek chcesz zrobić, najczęściej przy najważniejszych decyzjach będziesz sam.

Powinnam w tym miejscu napisać, ze trzeba dążyć do marzeń za wszelką cenę.

Mam pewien problem z koncepcją marzenia. Ok, mamy marzenie, pracujemy szaleńczo i w pocie czoła, aby się spełniło. Po latach marzenie posłusznie się spełnia. Gratulacje! Tylko co teraz? Znajdziemy kolejne marzenie z listy i będziemy do śmierci (lub wybuchu słońca) gonić za momentami spełnienia i euforii po odhaczeniu kolejnych punktów?

Nasze marzenia są bez znaczenia. I to jest super. Oczekiwania wobec nas są ważne tylko dla nas samych. W tym całym rozwojowym bełkocie zdarza mi się zapomnieć, że moja codzienna praca ma przede wszystkim dawać mi radość. Marzenia z listy spełniają się same, jeśli idziemy w dobrym kierunku. Musimy być uparci w robieniu rzeczy, które nas cieszą. Chyba, ze to radość daje nam dawanie sobie w żyłę, wtedy raczej nie.

Przyjrzyj się głównemu zdjęciu. Zrobiłam je w trakcie wycieczki nurkowej na Filipinach. Marzyłam o nurkowaniu, ale sama wycieczka była tylko wypadkowa podjętych wcześniej decyzji, które z nurkowaniem nie miały nic wspólnego. Dobre rzeczy dzieją się same w tle.


Słońce może wybuchać choćby dzisiaj.




Tuesday, 24 February 2015


Szczęśliwego Nowego Roku Owcy/Kozy! Jeżeli do tej pory spartoliliśmy swoje postanowienia noworoczne, Chiński Nowy Rok daje nam szansę, by zacząć na nowo - czyż to nie wspaniale? Ze względu na moje dalsze plany, w tym roku zostałam w Szanghaju podczas przerwy świątecznej. Dzięki temu miałam czas na to, na co wiecznie go brakuje - na przykład na włóczenie się po okolicy z aparatem. Przez kilka dni fabryki były zamknięte i wszystkie budowy ustały, co miało dramatyczny wręcz wpływ na poziom zanieczyszczenia powietrza - dawno nie widziałam nad Szanghajem tak pięknego nieba.

Wielu ludzi zachwycają drapacze chmur Pudongu. Ja jednak, jako małomiasteczkowa dziewucha, najlepiej czuję się na starych, pofrancuskich terenach Puxi (Pu Xi to część Szanghaju na zachód od rzeki Huangpu). Tu mieszkam, tu chodzę do knajp, tu mówimy sobie "ni hao" z żebrakiem na rogu, a pan w warzywniaku zawsze w środę ma odłożone dla mnie pomidory.

Zapraszam na spacer.



Tu mieszkam.



Ulica za bramą osiedla.


Mydło, powidło i mnóstwo rowerów.






Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Saturday, 21 February 2015



Wygląda na to, że wkrótce ze względów zdrowotnych będę musiała przejść na dietę bezglutenową i  bezmleczną. Na tę okazje przygotowałam tekst żałobny, wielbiący absolutny szczyt ulicznych uniesień kulinarnych, jaki czeka na smutnych Europejczyków* z głowami wypchanymi śmiesznym BHP. Sanepid skończył się na Kill 'Em All. Oto streetfoodu pamięci żałobny rapsod, zaprezentowany w całkiem subiektywnej hierarchii.


3. Shao kao, czyli grillowane wszystko.

źródło: wiki
Najlepsze, co możesz zjeść o 4 nad ranem. Na odważnych czeka wybór mies i warzyw za równowartość złotówki. Panowie grillujący nie certują się ze sproszkowanym chili, także odradzam słabym żołądkom. Grillowane szaszłyki posypane mieszanka przypraw oraz glutaminianem sodu – czego więcej może chcieć głodny imprezowicz w środku nocy? Shao Kao można spotkać na ulicach większości chińskich miast, głównie wieczorem i w nocy. Stoiska sprytnie pojawiają się w okolicach barów i klubów, czekając na nocną klientelę.

Ciekawostka jest, ze chińskie władze swego czasu zakazały shao kao w Pekinie, oficjalnie “by walczyć ze smogiem”. Nieoficjalnie, stało się to już w czasach napięcia miedzy muzułmanami z Xinjiangu (bo shao kao z Xinjiangu właśnie pochodzi) a Pekinem – konkretnie po ataku na placu Tienanmen, za który obwiniono Ujgurskich separatystów. Polityka w szaszłyku.


2. Da bing

W dosłownym, średnio ładnym tłumaczeniu - duże, płaskie, okrągłe ciasto. Opis ten jest dokładny tylko zaraz po przygotowaniu,ale o tym za chwile.

źródło: nicolemones.com
Da bing to najlepsze śniadanie na szybko. Smażony w metalowym naczyniu o średnicy około metra, najczęściej spotykany w wersji podstawowej cienkiej (sezam i szczypiorek), podstawowej grubej (to samo, tylko na cieście o grubości centymetra), oraz wypasionej (chili, sos pomidorowy i sezam), która przypomina nieco pizze. Da bing jest wręcz stworzony do jedzenia w drodze sprzedawcy kroją nasza chińską pizze na niewielkie kawałki i pakują do foliowego woreczka. Ceny różnią się w zależności od lokalizacji stoiska, ale gdziekolwiek orosisz o kawałek za 5 yuanów (da bing jest sprzedawany na wagę, na pewno zaspokoisz pierwszy głód.  


1. Jian bing

Święty Graal jedzenia z ulicy. Świeży, ciepły omleto - naleśnik z sosem i chrupiącą wkładką w postaci smażonego wontonowego ciasta. Sprzedawcy jian bingów pojawiają się na ulicach około 6 rano i można ich spotkać aż do wyczerpania zapasów, co zwykle ma miejsce około 9. Gdyby nie kolejki i fakt, ze jestem wiecznie spóźniona, jadłabym jian bingi codziennie.

źródło: www.travel.cnn.com

Bardzo lubię patrzeć na proces przygotowania tej konkretnej potrawy, jest niemal hipnotyzujący.

Najpierw na okrągłej metalowej płycie ląduje ciasto, które mistrz ceremonii rozprowadza bardzo cienko przy pomocy drewnianego półkolistego narzędzia, przypominającego kształtem otwarty wachlarz. Później wbija jajko (bądź dwa, nasz klient nasz pan!)  które również zostaje potraktowane drewnianym  nibywachlarzem. Szczypta posiekanej dymki, trochę świeżej kolendry. Potem naleśnik jest składany na pół, a do akcji wkraczają sosy: gesty  sojowy oraz chili. Następnie ukoronowanie cudu ulicznej gastronomii:  cienki i chrupiący prostokąt wysmażonego ciasta na pierożki wonton (wonton wrappers, nie mam pojęcia jak to zgrabnie przetłumaczyć). Po czym jian bing jest zwijany, a sprzedawca nacina go metalowa łopatką i taki, zwinięty na kształt litery U naleśnik dostajemy do rak (oczywiście zapakowany w foliowy woreczek...) Jian bing jest na zewnątrz lekko sztywny, w środku miękki od jajka i sosu, a potem znów chrupiący dzięki wkładce (można tez zażyczyć sobie smażoną bułeczkę w roli wkładki, ale moim zdaniem nie warto!).

źródło: www.world-flavor.com

Jian bing powstał podobno, kiedy chińska armia w epoce Trzech Królestw (ok. 200 r.n.e.) zgubiła  wszystkie woki w Shandongu i żołnierzom z tego powodu groziła śmierć głodowa. Kanclerz prowincji Shandong na szczęście miał łeb na karku i zarządził wymieszanie wody z maka (EUREKA) i upieczenie mikstury na miedzianej płycie zawieszonej nad ogniem. Tak zażegnał kryzys, a o dalszych losach armii bez woków historia niestety milczy. Gdyby mądry kanclerz Shandongu nie miał akurat pod ręką niepotrzebnych miedzianych płyt, moje życie dziś byłoby niepełne. Jian bing to z pewnością coś, co będę wspominać długo po mojej wyprowadzce z Szanghaju.


Ale o tym kiedy indziej.




*Europejczyk to w ogóle śmieszne słowo  euro - pejczyk, niewielki pejcz zgodny z normami unijnymi.

** Tak, zdjęcia (poza głównym) nie są moje, gdyż nie jestem w stanie robić fotek jedzenia. Najpierw jem, potem dopiero myślę, jakie to było piękne.

Saturday, 17 January 2015




Prawie przegapiłam początek 2015. Nie otworzyłam szampana w Sylwestra, nie zrobiłam postanowień - od początku grudnia czas mijał mi niezwykle szybko. Właściwie, ta dylatacja czasu trwa nadal, a ja beztrosko płynę na fali tejże. Brak postanowień nie oznacza jednak braku planów - te są dosyć sprecyzowane od dłuższego czasu, pomimo przeciwności życia codziennego. Try again, fail again, fail better - wygodnie zasłaniam się Beckettem i poprawiam kurs. Nie wiem jeszcze, gdzie wyląduję, ale sam proces jest przygoda i niech tak zostanie.

Właściwie w tym wpisie miało znaleźć się coś zupełnie innego, ale zauważyłam, ze właśnie dziś minął rok od opublikowania bloga na blogspocie. I co z tego? Ano to z tego, ze nie poszedł on w takim kierunku, jaki dla niego początkowo planowałam. Kiedy zaczynałam pisać, miałam w zamyśle relacjonowanie codziennego życia w Szanghaju - i może faktycznie tak by się stało, gdyby nie wszystkie podróże w tym roku (jestem szczęściarą), gdyby nie nawal pracy i osobistych projektów, gdyby nie mój zepsuty od pół roku komputer, który dopiero wczoraj zaniosłam do naprawy.

Nie chcę obiecywać, że w tym roku będzie inaczej, że dokończę te 50 rozpoczętych wpisów czekających na publikacje, że faktycznie skupię się na chińskiej codzienności. Nie jestem zbyt dobra w obietnicach, a ze względu na wszystkie moje zobowiązania doba i tak jest za krotka (i Stargate sam się nie dokończy, a nie zaczęłam jeszcze Atlantisa...). Może po prostu nie nadaje się na blogerkę - lubię tu pisać, ale jednocześnie bardziej lubię powtarzać sobie chiński, pójść na wystawę, wyjść na drinka, przeczytać książkę (na kindlu czeka w kolejce 330 pozycji, a co tydzień dochodzą nowe).

Nie mam postanowienia związanego z blogiem, ale mam plan. Punkt pierwszy tegoż jest właśnie realizowany przez panów w serwisie komputerowym. Do zobaczenia.






Saturday, 29 November 2014


Do Singapuru przyjechałam celem uczestnictwa w konferencji. Przed przyjazdem odbębniłam ekspresową pracę domową i dowiedziałam się najważniejszych rzeczy o tym państwie-mieście (nie wolno być gejem, nie wolno wwozić gumy do żucia, nie wolno uprawiać seksu oralnego jeśli nie następuje po nim pełny stosunek płciowy) i uzbrojona w wiedzę wsiadłam w samolot. Ze względu na to, ze bardzo chciałam uczestniczyć we wszystkich interesujących mnie wykładach, na zwiedzanie został mi dzień z kawałkiem. Okazało się, ze dzień z kawałkiem, to wystarczająco dużo czasu na zrobienie mnóstwa zdjęć.


Pomimo doborowego towarzystwa, poznawanie miasta szlo mi dosyć opornie, a to głównie ze względu na klimat - na pewno wspominałam już wcześniej, ze nie znoszę upałów. Moje strefa komfortu kończy się, kiedy słupek rtęci przekracza 27 stopni. Wyższe temperatury jestem w stanie wytrzymać tylko nad woda, na szczęście hotel spisał się pod tym względem fantastycznie.


Cały singapurski wyjazd to jedna z tych rzeczy, które pewnie nie przydarzyłyby mi się, gdybym nie pracowała w Chinach. Nie wiem, gdzie indziej po roku pracy w firmie zostałabym wysłana bez kierownictwa na imprezę takiego kalibru i zakwaterowana w pięciogwiazdkowym hotelu celem "zainspirowania się" (projektujemy głównie hotele). Paradoksalnie, to przypomina mi, że żyję w bańce, cały czas myślę, że prawdziwe życie tak nie wygląda.


Pierwszego dnia zadekowałam się w hotelu około 17 i na dobry początek postanowiłam obejść singapurskie Chinatown. Chinatown kompletnie nie wygląda jak Chiny. Singapur to chyba ostatnie miejsce w Azji, które mogłoby udawać Państwo Środka - ta czystość, ta organizacja, uprzejmość na ulicach, samochody, które nie trąbią na Ciebie, brak śmierdzącego tofu - wszystko jest nie tak. Chinatown ma jedną ulice z bazarkiem, który nie dorasta temu w Yuyuan Garden do pięt, za to ma ładne, niskie budynki, przyjemnie wyglądające knajpki i pięknych ludzi spieszących się Bóg wie gdzie. 


Jak powszechnie wiadomo, jestem gruba i brzydka, więc desperacko pragnąc podnieść swoja samoocenę próbowałam wmieszać się w tłum pięknych ludzi i być jedną z nich. Zamówiłam w tym celu drinka za 20 singapurskich dolarów i starałam się wyglądać pewnie, niczym lokalni ekspaci (Singapur to po Bali chyba największe skupisko Australijczyków poza Australią). Niestety, moja prawdziwa natura oraz zmęczenie podrożą wzięły górę, wiec poturlałam się do hotelu, zahaczając po drodze o  Clarke Quay.


Marina Bay Sands skromnie za krzaczkiem.


Rano zrezygnowałam z hotelowego śniadania i ruszyłam w poszukiwaniu godnej miejscówki. Znalazłam miejsce z kaya tostami i przepadłam, przychodziłam tam co rano aż do końca pobytu. Tosty z dżemem kaya zasługują na osobny post. Nie wiem, czy są doprawiane kokainą, ale po pierwszym byłam uzależniona. 


Spacer na Clarke Quay po raz kolejny - dostałam cynk, że w sklepie X będzie dostępny zegarek Moto 360. Nie był. Obrażona na cały swiat pojechałam nad zatokę. Nie wiedziałam, jak podejść do ogrodów Gardens by the Bay. Spodziewałam się , no, takiej większej oranżerii. Spodziewałam się duchoty, potu i łez. I faktycznie, na zewnątrz przy superdrzewach nie było zbyt przyjemnie. Dochodziło południe, słońce grzało bez litości, wilgotność była nie do zniesienia, a cień nie przynosił ulgi. Na myśl, ze zaraz mam wejsc do wielkiej szklarni robiło mi się jeszcze gorzej.



Wtem! Okazało się, ze w środku jest niezwykle przyjemnie. Zaczęłam zwiedzanie od pustynnej kopuły Flower Dome, ktora była chłodna, sucha i niespecjalnie zatłoczona. Zrobiłam mnóstwo zdjęć przedstawiających kwiatki, ale najbardziej urzekła mnie sama stalowo-szklana konstrukcja.



Flower Dome to dosyć myląca nazwa - co prawda nie policzyłam, ale wydawało mi się, że drzewa, krzewy i kaktusy przeważają nad kwiatami. Wybaczyłam jednak Singapurowi ten afront i po prostu cieszyłam się spacerem.








Druga szklarnia nazywa się Cloud Forest i ma imitować warunki lasu deszczowego. Pod kopułą Cloud Forest znajduje się też najwyższy sztuczny wodospad na świecie. Podejrzewam, że w tej klasyfikacji nie było zbyt wielkiej konkurencji.




Okna trzeba myć, ale kiedy cały budynek jest oknem, to zdecydowanie większe wyzwanie.


Początkowo jest zielono, ale bez przesady. Za to później można poczuć się jak w dżungli.


Hotel Marina Bay Sands, z najbardziej rozczarowującym barem na świecie




Cloud Forest ma bardziej uporządkowaną ścieżkę zwiedzania niż pustynny Flower Dome. Po zrobieniu kółeczka na parterze droga prowadzi nas do windy, którą wjeżdżamy na sztuczną górę ze sztucznym wodospadem. Następnie spokojnie jeden za drugim, zwiedzający schodzą wokół sztucznej góry do poziomu gruntu. Jest w tym coś jak z opowiesci o zombie, ale sama przechadzka jest bardzo przyjemna.




Tu też pan myje okno.



Wieczorem poszliśmy na drinka do baru KuDeTa na tarasie widokowym hotelu Marina Bay Sands. Doswiadczenie bylo...takie sobie. Po pierwsze - panorama Singapuru nie jest specjalnie ekscytująca - a Ty właśnie stoisz na szczycie jedynej jako tako rozpoznawalnej sylwetki w mieście. Poza tym, sam bar robi średnie wrażenie. Wcześniej miałam przyjemność byc w Ku De Ta (czy to się odmienia? "W KuDeCie" brzmi jak "w kuwecie") w Seminyak na Bali, i to bylo fantastyczne miejsce na spokojnego drinka i ogaladanie zachodu slonca z lezaka. W Singapurze KuDeTa to głośny bar, w ktorym nie usiądziesz, jeśli nie masz w planach zamówienia pełnej kolacji. Coz, wypiłam Singapore Sling stojąc w tłumie i patrząc na niezbyt ciekawą panoramę nocnego miasta, po czy poszłam spać z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.


Następnego dnia spotkałam się z koleżanką, która rok temu zamieniła Szanghaj na Singapur i razem pojechałyśmy obejrzeć Little India. Cel naszej (krótkiej) podróży mocno mnie zaskoczył. Little India znajduje się całkiem blisko biurowców Clarke Quay, ale nie ma w sobie nic wielkomiejskiego (no, może poza blokami mieszkalnymi tu i ówdzie). Tu królują niskie, kolorowe budynki, świątynie i małe sklepiki prowadzone przez Indusów. Są indyjskie knajpy, sklepy, salony piękności oraz targi z warzywami. W przeciwieństwie do eleganckiego Chinatown, Little India ma charakter.








Wieczorem w MBS zaczynała się rejestracja na moja konferencję, więc właśnie w Marina Bay spędziłyśmy resztę dnia. Była to świetna okazja do obejrzenia wystawy fotografii Annie Leibovitz w Muzeum Sztuki i Nauki. 


W ten sposób zakończyłam zwiedzanie Singapuru - żałuję, ze nie miałam więcej czasu, żeby zrobić sobie zdjęcie obok rybo-lwa, pójść na zakupy na Orchard Road i powłóczyć się po sklepikach i knajpkach hipsterskiej Haji Lane. Następnym razem. Mam przeczucie, że jeszcze tam wrócę. Singapur jest poukładany, czysty, logiczny. Nie wiem, czy mogłabym tam zamieszkać na stale (po Szanghaju każde miasto wydaje się male i nudne), ale turystycznie na parę dni - dlaczego nie?

Tymczasem przygotowuję się do kolejnych chińskich Świąt... 

 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff